środa, 30 listopada 2016

Suplementacja

Tak mi magicznie, lekko, kolorowo... Myślę o tym, co piękne, co wzruszające, co podniosłe. Jest mi dobrze i jestem szczęśliwa. Proste? No niekoniecznie.
Po kilku dniach kiepskiego nastroju, marnej motywacji i pragnienia łóżka o każdej możliwej porze doby, zniechęcenie chwilami osiąga poziom zenitu. Obowiązki nie odpuszczają, ale mędząca ja też nie odpuszcza. Więc nie dość, że muszę użerać się z codziennością, to muszę użerać się ze sobą. Cudownie! Mam wszystkiego dość i czuję silny instynkt ucieczki. I najchętniej nie brałabym siebie ze sobą. Do tego jest zimno, pada śnieg i mamy niż. Bardzo ciężko mi zachować optymizm, motywację i radość życia. To znaczy intelektualna motywacja jest na miejscu, ale emocjonalnie chcę wrócić do stanu embrionalnego. Totalnego nieróbstwa i braku odpowiedzialności.
Staram się oszukać mózg i uśmiechać, oddychać głęboko, koncentrować się na wdzięczności, pięknie i radości. To tak jak branie suplementu. Pomaga, ale nie czuję natychmiastowego kopa. Wierzę mimo to, że pozytywne wysiłki, które czynię, na dłuższą metę działają na moją korzyść. Bo mimo, że emocjonalnie jestem zniechęcona  marnie się czuję - nie poddaję się, nie załamuję, nie rezygnuję z planów. Nie czuję przypływu szczęścia w chwilach najgorszego doła, ale też się w nim nie pogrążam. Długofalowo pozytywne myślenie działa. Nie czyni cudów, ale utrzymuje mnie na powierzchni.
Biorę witaminę C i choruję. Wierzę jednak, że gdybym jej nie brała, chorowałabym częściej i poważniej. Jestem wdzięczna za to, co mam, mimo to miewam chwile zwątpienia, nienawiści i niechęci. Wierzę jednak, że gdybym nie dbała o higienę psychiczną, zrezygnowałabym ze wszystkiego.
Zdrowie - fizyczne, emocjonalne, psychiczne - jest nie do przecenienia. Nie jest niezawodne, ale im bardziej o nie dbam, tym mniej mnie zawodzi. Higiena oczyszcza - nos z kataru, ducha ze złości. I choć trzeba się hartować w niesprzyjających warunkach, aby się nie załamać, ważna jest suplementacja - lub wspieranie kondycji pozytywnymi działaniami.
Wyznanie wiary optymistki? Może. Ale spokojnej, zadowolonej z życia optymistki. Ha!

czwartek, 24 listopada 2016

Bóg czyli natura

Nie wierzę w boga osobowego. Nie jestem wyznawczynią żadnej religii. Przez uduchowienie rozumiem rozwój intelektualny i emocjonalny, wrażliwość na świat, drugiego człowieka i sztukę. Nie wierzę w nieśmiertelną duszę. Myślę, że gdy umrę - nie będzie mnie, nie będę miała świadomości. Ale będę częścią wszechświata w tym sensie, że materia, która dziś mnie tworzy, pozostanie. Pozostanę może w sercach kilku osób, które zostawię za sobą, tak jak moi zmarli kochani żyją w moim sercu. Czy mam jakąś ideę boga, która jest mi sympatyczna? Trudno mi na to odpowiedzieć, gdyż religie w krwawej, zazdrosnej formie, w jakiej przejawiają się w społeczeństwach są dla mnie obrzydliwe. I bogowie tych religii są dla mnie odrażający.
W XVII wieku w Holandii żył filozof o nazwisku Baruch Spinoza, który głosił tezy monizmu ontologicznego, co oznacza, że uważał, że byt jest jeden i niepodzielny. Ten jeden, niepodzielny byt, wszechświat, często nazywał bogiem. W tym sensie bóg był wszystkim, wszystko w sobie zawierał i był ostateczną przyczyną i ostatecznym celem.
Tak pojęty bóg to po prostu natura, świat, wszystko, co jest. Nie ma taki bóg nic wspólnego z osobowym mściwym zazdrośnikiem Starego Testamentu. Taka idea boga, którego częścią jesteśmy wszyscy, który jest naszym źródłem i przenika wszystko, jest chyba jedyną ideą bóstwa, która jest mi sympatyczna. Jak Matka Natura ze Smurfów. To po prostu kwestia nomenklatury. Czy byt nazwiemy światem, wszechświatem, materią, bogiem, naturą, przyrodą, uniwersum - chodzi o jedno. Czyli o wszystko, co jest.
Jesteśmy częścią świata. Nie sądzę, by świat ten miał jakiś obiektywny duchowy wymiar. Jednak to wszystko, co jest, w swojej nieprawdopodobnej różnorodności jest tak magiczne, że naszym umysłom i naszym emocjom jawi się jako nadprzyrodzone. Nie widzę sensu, by w świecie doszukiwać się dodatkowego duchowego pierwiastka poza "magią"rozmaitości, w jakie "ubiera się" materia. Chcę być częścią tego wszechświata. Nawet jeśli nazwiemy go bogiem.

piątek, 11 listopada 2016

Magia codziennych rytuałów

Są dni z lepszym samopoczuciem, są dni z gorszym samopoczuciem. Czasami wszystko idzie jak z płatka, czasami jak po grudzie. Niektóre dni przynoszą masę radości, inne są tragiczne. To, co daje mi poczucie bezpieczeństwa wśród tych życiowych sztormów to porządek, struktura, plan.
Nie jestem osobą super pilną, super obowiązkową, super pracowitą. Radość, szczęście i spokój daje mi doza luzu. Jednak dzień całkiem przebimbany zostawia we mnie kaca i poczucie obrzydzenia do samej siebie. Lubię osiągnięcia, ale także pewną sensowną kolejność spraw następujących po sobie w sposób logiczny i przewidywalny. Jest chyba w tym coś z magii, coś z zaczarowywania rzeczywistości. Nasz świat jest zmienny, nieokiełznany, dziki. Struktura i porządek narzucone sobie dają mi (pozorne rzecz jasna) uczucie kontroli i sensu. Przywiązuję się do codzienności, do pór, posiłków, rytuałów, toalet, makijaży, lektur, herbat, prac, porządków, fitnessów, gotowań, zmywań, spacerów. Jak dziecko do zabawek.
Bo czy nie jest trochę tak, że bawimy się w dorosłe życie? Wrzuceni w rzeczywistość, która od nas nie zależy, udajemy że rozumiemy świat, że stanowimy jego rozumną część, ale tak naprawdę przestawiamy tylko zabaweczki. Czasem tak mi się zdaje. Zabawa to jednak przyjemność. Pobawię się jeszcze w swój codzienny świat, zbudzona budzikiem z rana, ukołysana muzyką w nocy, a między tymi granicami, trzymając się liny ważnych-nieważnych spraw, by nie utonąć w oceanie wątpliwości, lęków i rozpaczy. Rytuały dnia codziennego są jak koło ratunkowe. Trzymają na powierzchni. Tylko czasem wzburzona faja ochlapie... to nic. Słońce wysuszy, deszcz zmoczy, ale dryfować będę do końca. Kołysząc się na fali w rytm muzyki jazzowej. Tak!