niedziela, 18 grudnia 2016

Piękna muzyka poważna

Wychowałam się w jej dźwiękach. Towarzyszyła mi w szkole muzycznej, w rozmowach z ojcem, w licealnych wieczorach, na studiach, na koncertach, teraz, w tej chwili słucham jej z YouTube'a. Jest coś nieprawdopodobnego w magicznym świecie, na jaki otwiera nas dobry utwór muzyki poważnej, Kolory, przestrzenie, rytmy, emocje, wyobrażenia, poruszenia ciała i trzewi... to przeżycia, na które nie jestem gotowa codziennie. Są naprawdę intensywne. Wzruszające. Nastrojowe. Klimatyczne. Przerażające lub kojące. Każdy instrument ma swoją barwę, każdy motyw ma swoje dążenie, przebieg i kontynuację. Słuchanie muzyki poważnej jest trochę jak medytacja - tyle że nie skupiam się na oddechu, czy przepływie myśli, ale na dźwiękach i wyobrażeniach, skojarzeniach i reakcjach, jakie wywołują. Jest coś w obcowaniu z pięknem i wielkością geniuszu co sprawia, że czuję się maleńka i zapominam o sobie. Arogancja, pretensje, żale, wszystko to ucisza się kiedy konfrontuję się z SIŁĄ muzycznego przekazu. To jak wysokie góry lub ocean - wielu ludzi odda wszystko za wycieczkę w góry. Bo to jest jak mistyczne przeżycie, kiedy słyszy się coś tak wielkiego i pięknego, ma się ten zaszczyt, jest się w tej muzyce, jest się jej częścią - mimo że samemu jest się tak niepozorną kobietą... Są sprawy na tym świecie, które mają prawdziwą moc oddziaływania i kształtowania naszych charakterów. Które nas jednocześnie sprowadzają do pionu i uszlachetniają. Muzyka poważna jest jednym z tych fenomenów. Oczywiście nie jest dla każdego. Nic nie jest dla wszystkich. Ale do tych wszystkich, którzy kochają poważkę - piątka. Kochacie coś niesamowitego, co ubogaca wasze życie. Rozumiemy się bez słów. Hashtag #Beethoven nie jest dla wszystkich, ale ci, którzy wiedzą, o czym piszę - wy wiecie, o czym piszę ;)
Tyle ode mnie.
Wracam do Wieniawskiego :)

wtorek, 6 grudnia 2016

Zmysłowe odprężenie

Zapachy: świeżo zaparzonej kawy, oleju kokosowego, czekolady, perfum, kwiatów, ciasta, psa, dziecka, świeczki, kadzidła; dźwięki: śpiew ptaków, szum windy, monotonia słów, klaksony ruchu ulicznego, rytm muzyki; dotyk: mokrego ręcznika, kociej sierści, nieogolonego policzka męża, gorącego kubka herbaty, miękkiej ręki koleżanki; smaki: pomarańczy, chleba, masła, marchewki, miodu, wina, cytryny; widok: śmietnika z rana, wschodu słońca, kwitnącej mirabelki, śniegu, wróbli, córki, żony, męża, ojca, reklamy....
Za dużo myślę. Myślę, że to, że często boję się i jestem spięta wynika stąd, że za dużo dzieje się w mojej głowie. Myśli spinają. Plany stresują. Krytyka paraliżuje. Nie jestem miła dla siebie. To, co pomaga mi się odprężyć, to świadomy, przytomny, zmysłowy kontakt ze światem. Prawdziwa wiedza i prawdziwa radość biorą się ze zmysłowej interakcji ze światem. Chcę wyłączyć wewnętrzny dialog i zanurzyć się w fali wrażeń. Poddać się odczuciom i towarzyszącym im emocjom. Dać się uwieść zapachom i smakom. Żyć chwilą, bez komentarza.
To dla mnie najlepszy sposób na relaks. Wyłączyć fonię swoich myśli i otworzyć zmysły na świat. Wsłuchać się w odgłosy, spojrzeć w niebo, pogłaskać psa. Odetchnąć głęboko i być w chwili. Jak w lesie, w jeziorze, w słońcu, w wędrówce, w wietrze, w biegu, w deszczu, w pędzie, w tańcu, w muzyce, w akcie twórczym, w inspiracji. Być w chwili, bez krytyki i bez sensu. Słowa się przecenia. Rozumowania się przecenia. Szczęście jest w zmysłach i emocjach. Tu jest prawda. Tu jest moja jedność ze światem. Tu jest moje znaczenie - bez sensu i bez znaczenia.

środa, 30 listopada 2016

Suplementacja

Tak mi magicznie, lekko, kolorowo... Myślę o tym, co piękne, co wzruszające, co podniosłe. Jest mi dobrze i jestem szczęśliwa. Proste? No niekoniecznie.
Po kilku dniach kiepskiego nastroju, marnej motywacji i pragnienia łóżka o każdej możliwej porze doby, zniechęcenie chwilami osiąga poziom zenitu. Obowiązki nie odpuszczają, ale mędząca ja też nie odpuszcza. Więc nie dość, że muszę użerać się z codziennością, to muszę użerać się ze sobą. Cudownie! Mam wszystkiego dość i czuję silny instynkt ucieczki. I najchętniej nie brałabym siebie ze sobą. Do tego jest zimno, pada śnieg i mamy niż. Bardzo ciężko mi zachować optymizm, motywację i radość życia. To znaczy intelektualna motywacja jest na miejscu, ale emocjonalnie chcę wrócić do stanu embrionalnego. Totalnego nieróbstwa i braku odpowiedzialności.
Staram się oszukać mózg i uśmiechać, oddychać głęboko, koncentrować się na wdzięczności, pięknie i radości. To tak jak branie suplementu. Pomaga, ale nie czuję natychmiastowego kopa. Wierzę mimo to, że pozytywne wysiłki, które czynię, na dłuższą metę działają na moją korzyść. Bo mimo, że emocjonalnie jestem zniechęcona  marnie się czuję - nie poddaję się, nie załamuję, nie rezygnuję z planów. Nie czuję przypływu szczęścia w chwilach najgorszego doła, ale też się w nim nie pogrążam. Długofalowo pozytywne myślenie działa. Nie czyni cudów, ale utrzymuje mnie na powierzchni.
Biorę witaminę C i choruję. Wierzę jednak, że gdybym jej nie brała, chorowałabym częściej i poważniej. Jestem wdzięczna za to, co mam, mimo to miewam chwile zwątpienia, nienawiści i niechęci. Wierzę jednak, że gdybym nie dbała o higienę psychiczną, zrezygnowałabym ze wszystkiego.
Zdrowie - fizyczne, emocjonalne, psychiczne - jest nie do przecenienia. Nie jest niezawodne, ale im bardziej o nie dbam, tym mniej mnie zawodzi. Higiena oczyszcza - nos z kataru, ducha ze złości. I choć trzeba się hartować w niesprzyjających warunkach, aby się nie załamać, ważna jest suplementacja - lub wspieranie kondycji pozytywnymi działaniami.
Wyznanie wiary optymistki? Może. Ale spokojnej, zadowolonej z życia optymistki. Ha!

czwartek, 24 listopada 2016

Bóg czyli natura

Nie wierzę w boga osobowego. Nie jestem wyznawczynią żadnej religii. Przez uduchowienie rozumiem rozwój intelektualny i emocjonalny, wrażliwość na świat, drugiego człowieka i sztukę. Nie wierzę w nieśmiertelną duszę. Myślę, że gdy umrę - nie będzie mnie, nie będę miała świadomości. Ale będę częścią wszechświata w tym sensie, że materia, która dziś mnie tworzy, pozostanie. Pozostanę może w sercach kilku osób, które zostawię za sobą, tak jak moi zmarli kochani żyją w moim sercu. Czy mam jakąś ideę boga, która jest mi sympatyczna? Trudno mi na to odpowiedzieć, gdyż religie w krwawej, zazdrosnej formie, w jakiej przejawiają się w społeczeństwach są dla mnie obrzydliwe. I bogowie tych religii są dla mnie odrażający.
W XVII wieku w Holandii żył filozof o nazwisku Baruch Spinoza, który głosił tezy monizmu ontologicznego, co oznacza, że uważał, że byt jest jeden i niepodzielny. Ten jeden, niepodzielny byt, wszechświat, często nazywał bogiem. W tym sensie bóg był wszystkim, wszystko w sobie zawierał i był ostateczną przyczyną i ostatecznym celem.
Tak pojęty bóg to po prostu natura, świat, wszystko, co jest. Nie ma taki bóg nic wspólnego z osobowym mściwym zazdrośnikiem Starego Testamentu. Taka idea boga, którego częścią jesteśmy wszyscy, który jest naszym źródłem i przenika wszystko, jest chyba jedyną ideą bóstwa, która jest mi sympatyczna. Jak Matka Natura ze Smurfów. To po prostu kwestia nomenklatury. Czy byt nazwiemy światem, wszechświatem, materią, bogiem, naturą, przyrodą, uniwersum - chodzi o jedno. Czyli o wszystko, co jest.
Jesteśmy częścią świata. Nie sądzę, by świat ten miał jakiś obiektywny duchowy wymiar. Jednak to wszystko, co jest, w swojej nieprawdopodobnej różnorodności jest tak magiczne, że naszym umysłom i naszym emocjom jawi się jako nadprzyrodzone. Nie widzę sensu, by w świecie doszukiwać się dodatkowego duchowego pierwiastka poza "magią"rozmaitości, w jakie "ubiera się" materia. Chcę być częścią tego wszechświata. Nawet jeśli nazwiemy go bogiem.

piątek, 11 listopada 2016

Magia codziennych rytuałów

Są dni z lepszym samopoczuciem, są dni z gorszym samopoczuciem. Czasami wszystko idzie jak z płatka, czasami jak po grudzie. Niektóre dni przynoszą masę radości, inne są tragiczne. To, co daje mi poczucie bezpieczeństwa wśród tych życiowych sztormów to porządek, struktura, plan.
Nie jestem osobą super pilną, super obowiązkową, super pracowitą. Radość, szczęście i spokój daje mi doza luzu. Jednak dzień całkiem przebimbany zostawia we mnie kaca i poczucie obrzydzenia do samej siebie. Lubię osiągnięcia, ale także pewną sensowną kolejność spraw następujących po sobie w sposób logiczny i przewidywalny. Jest chyba w tym coś z magii, coś z zaczarowywania rzeczywistości. Nasz świat jest zmienny, nieokiełznany, dziki. Struktura i porządek narzucone sobie dają mi (pozorne rzecz jasna) uczucie kontroli i sensu. Przywiązuję się do codzienności, do pór, posiłków, rytuałów, toalet, makijaży, lektur, herbat, prac, porządków, fitnessów, gotowań, zmywań, spacerów. Jak dziecko do zabawek.
Bo czy nie jest trochę tak, że bawimy się w dorosłe życie? Wrzuceni w rzeczywistość, która od nas nie zależy, udajemy że rozumiemy świat, że stanowimy jego rozumną część, ale tak naprawdę przestawiamy tylko zabaweczki. Czasem tak mi się zdaje. Zabawa to jednak przyjemność. Pobawię się jeszcze w swój codzienny świat, zbudzona budzikiem z rana, ukołysana muzyką w nocy, a między tymi granicami, trzymając się liny ważnych-nieważnych spraw, by nie utonąć w oceanie wątpliwości, lęków i rozpaczy. Rytuały dnia codziennego są jak koło ratunkowe. Trzymają na powierzchni. Tylko czasem wzburzona faja ochlapie... to nic. Słońce wysuszy, deszcz zmoczy, ale dryfować będę do końca. Kołysząc się na fali w rytm muzyki jazzowej. Tak!

niedziela, 30 października 2016

Nie marudź!

Ciężko mi nie marudzić, bo marudzi mi się ciągle w głowie. Z nudów. Ze znużenia codziennością. Ze smutku. Z niewygody. Z głodu. Z kaszlu (angina). Ze zmęczenia - marudzeniem. Z nudów. Chyba z tym marudzeniem muszę postąpić tak jak z wszelką negatywnością - zignorować i zastąpić czymś pozytywnym. Radością. Wdzięcznością. Rozsądkiem. Zajęciem. Inspiracją.
Życie jest za krótkie na to, by być malkontentem. Narzekać można zawsze. Zawsze znajdzie się powód. Ale cieszyć się, w mojej sytuacji, mogę zawsze również. Uśmiechnąć. Roześmiać. Wziąć głęboki oddech i po prostu nie wierzyć - nie wierzyć, że jest źle, nudno, smutno. Jest dobrze. Ten dzień jest dobry. Można coś stworzyć. Można dostrzec piękno w świecie. Można się czegoś dowiedzieć. Można się zadziwić.
Nie chcę ulegać małym stronom mojego charakteru. Nie chcę, żeby mój negatywizm dyktował to, jak żyję, co robię, jak się czuję. Mam wrażenie, że jestem radosną osobą zamkniętą w klatce obaw i niezadowolenia. Sama się jednak w niej zamknęłam. Wierząc swoim myślom. Wierząc przelotnym nastrojom. Poddając się, ulegając nudzie.
Wyjść z tej klatki niewiary w siebie i przygnębienia, lęku, tworzyć, cieszyć się życiem, marzyć. Tego chcę dla siebie.Nie marudzę więcej. Idę żyć!

piątek, 21 października 2016

Jestem cipą.

Życiową łajzą. Mięczakiem. Słabeuszem. Wkurza mnie moja własna niekonkretność, poddawanie się wobec przeszkód, lękliwość, ustępliwość. Poczucie bezpieczeństwa mam w ciepłym domu, bez stresu, z pełną michą i ciepłą herbatą. Nienawidzę adrenaliny, boję się przygód, podróże wywołują we mnie agorafobię. Upośledzona. Marna. Ślimak schowany w swojej skorupie. Mało ambitna męczydusza.

Nie mam do siebie szacunku. Mam dość braku kręgosłupa. Chcę marzyć, wyznaczać sobie cele i dążyć do ich osiągnięcia. Nie chcę być cipą - uległą i spoconą. Chcę być dumnym, zwycięskim, wyprężonym chujem :P

sobota, 8 października 2016

Namiętności

Chcę napisać coś o namiętnościach. Jest tyle pokus, tyle pobudek dla moich zmysłów, tyle uczuć, tyle pożądań, tyle pragnień. W różnych sferach. W zakupach, w jedzeniu, w seksie, w miłości, w głodzie wiedzy (nie wiem, czy to dotyczy wielu ludzi), w pożądaniach związanych z karierą, pozycją, pieniędzmi etc.
Z tymi pożądaniami jest tak, jak to ilustruje przykład łakomstwa. Zachciewa mi się ciasta - prosta sprawa, idę do kafejki, wyciągam kilkanaście złotych z portfela i zjadam wielki kawał tortu czekoladowego. Z pewnością jest to przyjemność. I z pewnością nie umiałabym nigdy zrezygnować z takich przyjemności. Złapałam się jednak na tym, że pożądania z innych sfer - mody, kosmetyków, wiedzy, fitnessu: wszystkie te pożądania chciałam spełniać w okamgnieniu. Chciałabym w krótkim czasie mieć świetną kondycję. Albo znaczne oszczędności. Albo widzę, że modne są botki, więc NATYCHMIAST chcę mieć podobne. Albo podoba mi się mężczyzna... rozumiecie.
Oczywiście można żyć próbując sięgać po wszystkie te obiekty pragnień. Mnie to jednak nie uszczęśliwia. Wręcz przeciwnie - przytłacza mnie to. Jestem kobietą z natury stałą w uczuciach, przywiązującą się do osób, otoczenia, instytucji, sytuacji. Nie chciałabym spać z każdym facetem, który wpadł mi w oko. Nie chciałabym zdradzić męża. Nie chciałabym przetracić wszystkich pieniędzy na napełnianie brzucha, zabiegi kosmetyczne i biżuterię. Nie chciałabym strawić całego wolnego czasu ( bo czas jest wielką wartością ) na chodzenie do fitness klubów, czy czytanie kolejnych książek, po to tylko, by zaspokoić swoją próżność.
Zdałam sobie sprawę, że nie chcę wszystkiego, czego chcę i nie chcę zaspokajać swoich zachcianek.
Każdy jednak jest inny, każdemu dobrze robi co innego. Dla mnie dobry jest spokój, umiar, harmonia. A dzikie żądze można choć trochę zaspokoić - w wyobraźni ;)

piątek, 23 września 2016

Chmury

Lubię patrzeć w niebo, czasami zadziwia mnie jakie spektakle dzieją się nad naszymi głowami. Chmury zawsze poprawiają mi nastrój. Bo formują się w najróżniejsze, niepowtarzalne konfiguracje.
Uczucia, nastroje, emocje, przychodzą do nas jak pogoda i niepogoda. Nie znoszę zimna i deszczu. Nie znoszę też negatywnych nastrojów jak złość, rozpacz, niechęć, wstręt, pogarda, nienawiść, smutek.
Są one nieuchronne jak burze i śnieg z deszczem. I tak samo jak chronię się przed deszczem w ciepłym pomieszczeniu, albo przynajmniej pod parasolem, przed niepogodą w sercu chowam się w ramionach męża, w rozmowie z bliską osobą, w miękkim kocim futerku, w kawiarni przy ciastku, słuchając muzyki, etc.
Nieszczęście jest nam pisane i nieuchronne jak zima. Nie oznacza to jednak, że jesteśmy bezbronni. Znajdźmy swoje schronienie na niepogodę. I czekajmy aż chmury rozwieje wiatr i ukaże się piękne słońce.

piątek, 16 września 2016

To takie oczywiste...

Boję się bólu, boję się cierpienia. To takie oczywiste. Oczywiste jest też, że ból i cierpienie są nieuchronne. Pepe się rozchorowała w zeszłą sobotę. Moja śliczna siedmioletnia kotka. Wróciliśmy po południu do domu i zastaliśmy kotę z zupełnie niewładnymi tylnymi łapami. Po dwugodzinnej wizycie u weta okazało się że Kicia ma poważną wadę serca i zakrzepicę. Zastrzyki, tabletki, wpychanie kotu jedzenia do pyszczka, drżenie o nią, smutek, płaczące serce na widok tych wielkich smutnych oczu...Realia kilku następnych dni. Jest już lepiej, ale kolejna rana we mnie nie zdążyła - i nie zdąży się zabliźnić. Bo coś się skończyło. Dni spokojnej miłości do Pepe zostaną zastąpione dniami lęku i niepewności. I strachu przed cierpieniem.
Cierpimy z powodu własnego bólu, cierpimy też z powodu bólu innych. To część życia, której nikt z nas nie uniknie. Boję się tego cierpienia. I boję się o siebie i o innych. Oczywiste jednak jest, że ten ból jest, zawsze był i będzie i trzeba się z nim pogodzić, przyzwyczaić, przywyknąć, oswoić. Jest częścią życia na tym świecie, częścią doświadczenia każdego z nas. A czujemy, że kochamy bliskich, gdy cieszymy się i cierpimy razem z nimi. Czujemy, że są częścią nas.
Nie mam już rodziców. Bardzo ich kochałam. Strasznie mi ich brak. Strasznie boli mnie pustka w sercu, wyrwa, która po nich pozostała. To cierpienie jednak uświadamia mi, jak bliscy mi byli, że byli integralną częścią mojego życia. Więzi między nami były na tyle silne, że czułam ich lęk, czułam ich smutek, czułam ich ból. Można przestraszyć się więzi, bliskich relacji, miłości, wiedząc ile bólu mogą one przynieść. Jednak miłość jest solą życia. Czym jest życie bez miłości? Życie bez miłości jest niczym. Życie bez bólu jest niczym...to takie oczywiste....i proste. To Planeta Ziemia.

piątek, 9 września 2016

Rytm ciała

Kocham być w ruchu. Nie znoszę stagnacji. Wiadomo, że zdrowo jest ćwiczyć mięśnie, dynamicznie się ruszać, spędzać aktywnie czas. Ale jest coś w ruchu co sprawia, że czuję, że żyję. Moje ciało zostało stworzone po to, żebym nim poruszała. Nie zostało stworzone do siedzenia przed komputerem czy telewizorem. Zostało stworzone do szaleństw. W rytm muzyki, wiatru, bicia serca. Czasem czuję, że jakaś siła niesie mnie sama, że jestem lekka jak piórko, że krew szybciej krąży w żyłach, gdy ja pędzę.
Fitness jest ważny. Dieta - zdrowa, urozmaicona, wyważona - to wszystko jest ważne. Jeśli lubisz siłownię, trzymaj się jej. Ale korzystaj z każdej, KAŻDEJ okazji żeby nie stać w miejscu! Po to jesteś, po to masz ciało, żeby pracować, chodzić, tańczyć, biegać, skakać, wędrować, wściekać się, bawić, szaleć.
Przeraża mnie współczesna zachodnia kultura - kultura siedzenia. Siedzenie w pracy, siedzenie w barze, siedzenie w samochodzie, siedzenie po pracy w fotelu. To nieludzkie. I naprawdę nie chodzi w tym wszystkim o to, że przybywa nam ciała. Estetyka to rzecz gustu. Trochę chodzi o zdrowie - wiadomo, że jeśli używamy ciała wbrew jego naturze, nie będziemy zdrowi. Najgorsze dla mnie jest to, że gdy się nie ruszam, czuję się jak w więzieniu. Krzesło mnie krepuje. Fotel mnie niewoli. Chcę siadać tylko wtedy, gdy jestem tak zmęczona ruchem, że padam. Chcę być wolna. Będę wolna, gdy moje ciało będzie wolne. Wolne, by żyć zgodnie z naturą. W ruchu.
Buntujmy się przeciwko kulturze siedzenia. Kropla drąży kamień. Nie dajmy się nikomu przywiążać do krzesła. Żyjmy!

środa, 7 września 2016

O czym myślę, gdy myślę o Juliecie?

Bardzo lubię filmy Pedro Almodovara. A do kina chodzę bardzo rzadko. Znalazłam się w Cinema City w zeszłą sobotę na nowym filmie hiszpańskiego reżysera - "Julieta". Film oczywiście o kobiecie. Oczywiście cudne zdjęcia. Świetna gra aktorów. Feeria emocji i odcieni uczuciowych. Nieszablonowe osobowości.
O czym jednak myślę, gdy myślę o tytułowej bohaterce Juliecie to jak mały wpływ mamy na to, co nam się przydarza. I jak bardzo bardzo mało możemy w naszym życiu kontrolować. Ja osobiście zawsze strasznie się wszystkiego boję, wszystko staram się planować, trzymać rękę na pulsie. I gdy świat pokazuje mi język i gra na nosie, kończy się to dla mnie dużym stresem, niepokojem, frustracją.
Wszelka idea pracy nad sobą, wprowadzania zmian do swojego życia zakłada pewną dozę kontroli. Łapię się jednak na tym, że jestem napięta do ostateczności i wykończona próbując łapać wszystkie sznurki w swoim prywatnym teatrzyku. Jaki ja mam na cokolwiek wpływ? To tak jakby mrówka chciała zawrócić rzekę. Moje starania na niewiele się zdają, rzeczywistość pokazuje kły, spadam z kalendarza i jego dokładnych ustaleń i muszę pogodzić się z losem.
Sztuka życia to chyba sztuka balansowania na krawędzi, elastyczności, dostosowywania się do nowych sytuacji - i akceptacji tego, co się dzieje. Ja jednak nie jestem skłonna popuścić. Choć nerwy mam napięte jak postronki, choć ścięgna są bliskie naderwania, a szczęki ściśnięte - boję się zaufać życiu. Nie wierzę w jego dobre intencje.
Co zrobić. I tak przegram tę walkę. Znajdę się w sytuacji, gdy albo wyluzuje albo pęknę. I to będzie wielki huk!

sobota, 27 sierpnia 2016

Za co kocham książki?

Otwieram książkę i wkraczam w inny świat. Oddalam się o tysiące lat świetlnych od codzienności. Patrzę na świat cudzymi oczami. Poznaję historie, o jakich mi się nie śniło. Zawieram przyjaźnie, uruchamiam wyobraźnię, stawiam pod znakiem zapytania swoje poglądy, poznaję cudze punkty widzenia, myślę. W książkach podoba mi się to, że czytanie nie jest bierną rozrywką. Nie chłonę po prostu treści: wkładam w nią swoją fantazję, swoje przemyślenia, swoją interpretację. Czytanie to gimnastyka dla mózgu, ale również skuteczny "poruszacz" emocji. Obcując z książką obcuję ze sobą. Czytając poznaję siebie lepiej. Dowiaduję się nowych rzeczy i przypominam sobie zapomniane. Dyskutuję mentalnie z autorem, lub oburzam się emocjonalnie na treści, wyczytane w książce. Nie ma myśli, nie ma uczuć, których książka nie może poruszyć. Przywiązuję się do książek. Wracam do nich. Niektóre na zawsze ze mną zostają. Formują mój światopogląd i mój charakter. Czytanie jest wartościową, spokojną rozrywką, a gdy korzystam z biblioteki - niedrogą. Tak, książka to magiczny przedmiot. Zawiera w sobie więcej czarów niż cały Hogwart. Czasem po nią nie sięgam. Nie mija jednak dużo czasu - i tęsknię. I choć nie mam obecnie dużo czasu na książki, każde wykradzione pół godziny to prawdziwy rarytas.
Zdecydowanie, czytanie to dla mnie jedna z największych przyjemności. Nie ma to jak zapach nowej książki i nic nie ekscytuje tak, jak przeczytanie ostatniego zdania...to jak wyjazd z powrotem do domu po wakacjach. Smutne, ale brzemienne w masę wrażeń i cudownych przeżyć.

wtorek, 16 sierpnia 2016

Nie żyjmy w nadmiarze!

Po co mi ten cały majdan? Nie mam czasu, by czytać wszystkie książki, które chciałabym przeczytać i które czekają na półce. Kupuję gazety i po kilku miesiącach wyrzucam przeczytane w połowie. Idę z mężem na obiad do knajpki i stwierdzam, że zjadłam za dużo. Planuję codzienny spacer, zumbę, jogę i tenisa i po pół tygodnia nie mam fizycznie siły i odzywają się kontuzje. Planuję zakup kolejnych ciuchów, ale brakuje mi zarówno pieniędzy jak miejsca na nie. Jestem zła, bo nie mogę mieć tego, czego chcę. Poczucie przyzwoitości odzywa się jednak gdzieś pod warstwą irytacji i mówi mi: poczekaj przecież, nie wszystko naraz, kupisz to, co rzeczywiście będzie ci potrzebne. Apetyt czasem dyktuje ile zjem, ale żołądek mieści tylko tyle, ile mieści - i tak jest ze wszystkim.
Umiar kojarzy mi się ze szczęściem, niedosyt z lekkością, przyjemność z rzadkim, miłym luksusem. Chcę cieszyć się życiem, a nie chłonąć wciąż nowe wrażenia. I strasznie zadowolona jestem z siebie, bo od dłuższego czasu rzadko czuję tę zachłanność, która czasem kazała mi zapychać się byle czym, byle... nie czuć nudy, cierpienia, smutku, bólu, lęku. Nadmiar wrażeń, z jakiejkolwiek dziedziny, kojarzy mi się z męką, bólem głowy, zmęczeniem, przesytem. Wolę mieć jedno i się tym długo cieszyć, długo trawić radość, aż znowu poczuję naturalny głód nowości, niż wciąż, histerycznie przeżuwać.
Niestety żyjemy w świecie, w którym grozi nam przebodźcowanie. Wciąż mamy okazję, by coś zobaczyć, gdzieś pojechać, coś zrobić, coś wypić, wypalić, przeczytać, w coś zagrać....chwileczkę. Chcę spojrzeć w niebo, oddychać głęboko, podłubać w nosie, ponudzić się, wyspać, śmiać jak głupia z niczego, pomarnować czas. Chcę żyć jak zwierzę. Ziewnąć, puścić bąka, pogapić się na coś bezmyslnie. Zyskać prawdziwy kontakt ze sobą. Żyć na luzie. Być.


środa, 10 sierpnia 2016

Czar odległości

W zeszły weekend wyjechaliśmy z mężem na 3 dni do Zwierzyńca. Zostawiliśmy koty, mieszkanie, sprzątanie, gotowanie, codzienne rytuały i natręctwa - za sobą. Czyste powietrze Roztocza, spacery, filmy (w Zwierzyńcu trwa Letnia Akademia Filmowa), odpoczynek, zupełnie oderwały mnie od codziennej udręki zamartwiania się w kółko o te same bzdety. Mała, stukilometrowa odległość, oddaliła mnie o lata świetlne od mojego świata. I gdy wróciłam, zastałam bieg spraw w innym miejscu - ja wróciłam inna i mój świat zmienił się w moich oczach. Czas i oddalenie zmieniły wszystko.
To nie tylko kwestia odpoczynku, relaksu, zmiany klimatu i innej optyki. Warto raz na jakiś czas odejść ze swojego świata, pozwolić sobie zapomnieć - i Ty się zmienisz i Twój świat się zmieni, Twoja relacja z otoczeniem nigdy już nie będzie ta sama.
Po co to robić? Bo gdy tkwię w codzienności, nie widzę dalej niż koniec mojego nosa. Czuję się przyspawana do swoich rzeczy, czuję, że bez tego całego majdanu po prostu nie dam rady. Dni mijają zardzewiałe wśród zgrzytów zwykłych, startych trybów. Czas inaczej płynie, gdy się oddalimy. Jest nam później lżej, a i wizję mamy szerszą. Wypadam z trybów, mam więcej swobody, fantazji i rozmachu. Czuję się panią swojego świata, który na powrót wydaje mi się piękny.
Jest czas urlopów, wyjazdowych weekendów, podróży. Świeżości powrotów życzę zawsze sobie i innym. Podróże kształcą, ale i kształtują nas tak, że oddychamy wreszcie pełną piersią i jesteśmy lżejsi.
Szerokiej drogi i radosnych powrotów.

piątek, 29 lipca 2016

Odchodzenie

Często się uśmiecham, śmieję, czuję radość. Podstawową nutą mojej aury jest jednak smutek. Smutek który często dopada mnie znienacka i odbiera całą energię. Staram się go jednak akceptować i zrozumieć. Żyjemy na okrutnej planecie, z bezwzględną naturą jako naszą matką. Nic dziwnego, że się boimy i jesteśmy smutni. Boli nas ból własny i cierpienie innych. Boimy się trudności, dolegliwości, biedy, śmierci. Ta niepewność jutra to jedyne, w czym nasz los jest sprawiedliwy. Wobec wszystkich nierówności, niesprawiedliwości, krzywdy, pewność śmierci jest jedyną pewnością we wszechświecie.

Nic nas jednak na cierpienie i śmierć bliskich i własne nie może przygotować. A właściwie rodząc się i żyjąc poznajemy śmierć - najpierw w odchodzeniu innych, potem w powolnym godzeniu się z nieuchronnym własnym kresem. Nic tak nie boli jak utrata najbliższych. Straciłam oboje rodziców jeszcze zanim skończyłam 30 lat. Nic już nigdy nie jest takie samo po utracie kogoś, kogo się kocha. Czuję się, jakbym nie miała kawałka ciała, jakby ktoś wyrwał mi część serca, wątroby... Tępy ból nigdy nie mija. A lęk przed utratą kolejnych kochanych istot i przed własnym końcem jest bardzo realny.

Nie wierzę w boga. Nie wierzę w życie po życiu, zmartwychwstanie, niebo, piekło, reinkarnację i podobne baśnie. Jestem świadoma ulotności życia, do którego jestem tak przywiązana. Ma to jednak swoje dobre strony. Jestem bowiem skłonna doceniać wartość każdego dnia, wartość swojego zdrowia, swojego poczucia szczęścia, radości, miłości, bliskich. Widzę piękno przyrody, sztuki, nauki. Cieszę się, że tu jestem, choćby przez ułamek czasu. I widzę samą siebie w perspektywie wszechświata, przestrzeni i czasu. W ogólnym rozrachunku niewiele się liczę. Liczę się jednak dla siebie i dla tych, którzy mnie kochają. Znając ogrom cierpienia ludzi, cieszę się każdą radością, do jakiej się przyczyniam. Cierpienie uczy empatii. I radość uczy empatii. Cierpienie jest nieuniknione. Kochajmy i uśmiechajmy się do siebie, bądźmy dobrzy dla siebie nawzajem. Świata nie zmienimy. Ale nie musimy go jeszcze pogarszać. Ani dla siebie ani dla innych. Starajmy się choć trochę go polepszyć. Naprawdę warto, bo tkwimy tu wszyscy razem. Memento mori. Stąd bierze się wielki dystans i wielkie poczucie humoru. I pokój. Umiar. Pogoda.

niedziela, 24 lipca 2016

Perfekcyjna kontrola

Jestem ze wszystkich stron atakowana poradami typu: jak być perfekcyjną panią domu, jak świetnie gotować, jak malować się idealnie, jak osiągnąć wymarzoną sylwetkę, jak być super kochanką, jak maksymalnie wykorzystywać swój czas, jak przeczytać 50 książek w rok, jak osiągnąć sukces małżeński - listę można by poszerzać w nieskończoność. Pomijając ewidentnie seksistowski wydźwięk wielu z tych dążeń: dlaczego pani domu ma być perfekcyjna, dlaczego mąż, kochanek, syn, czy współlokator nie może umyć porządnie łazienki? Albo po co komu odmawiać sobie lodów z bitą śmietaną po to, by pochwalić się "wymarzoną sylwetką"? Wymarzoną przez kogo? Ja wiem, że jak nie zjem tych lodów, to najwęższe dżinsy nie sprawią, że będę miała dobry humor ;) Wymarzoną chyba przez producentów wyszczuplających kosmetyków i tabletek na zanik apetytu :P Ale pomijając te aspekty kwestii, uderza mnie w tym medialnym szumie absolutne oderwanie od rzeczywistości lansowanych dążeń. Ich bezsens. Płytkość. Bezduszność. I absolutna żądza kontroli. Życia nie można kontrolować. Nawet jeśli wydaje nam się, że mamy wszystkie sznurki w garści i to przedstawienie pójdzie w porządku, coś tam się pokićka tak, że nic na to nie poradzimy.Zamiast próbować robić kilkanaście rzeczy perfekcyjnie, wolę zrobić jedną lub dwie na tyle porządnie, na ile jestem w stanie. I mieć do siebie dystans i poczucie humoru. To najlepsze narzędzia do radzenia sobie z codziennością. I poleniuchować czasem. I pomarzyć. I pospacerować. Wyspać się. Zrobić coś głupiego, robić to, na co ja mam ochotę a nie to, co wydaje mi się, że inni ode mnie oczekują.

A jeśli kiedyś pomyślę, że mogę być perfekcyjną panią domu albo idealną kochanką o wymarzonej sylwetce, doskonale wymalowaną, mam nadzieję, że pierwszy kundel na ulicy ugryzie mnie w tłusty tyłek i sprowadzi na ziemię. Tyle w temacie. To po prostu śmiechu warte :D

poniedziałek, 18 lipca 2016

Smak chleba powszedniego

Ta noc będzie krótka
Nim zgaszona żarówka
Zdąży wystygnąć w kinkiecie
Wstać trzeba będzie o świcie.


Porządek dnia codziennego to jedno z największych błogosławieństw, jakich człowiek może doświadczyć. Kiedykolwiek w moim życiu traciłam strukturę codziennej bieganiny, rezultatem był chaos intelektualny, chaos emocjonalny, smutek, przygnębienie i lęk. Niezależnie od tego, czy człowiek pracuje, uczy się, czy jest niebieskim ptakiem - z wyboru, czy konieczności - warto mieć codziennie po co wstawać z łóżka. I nie mam tu na myśli szczytnych celów, wielkich idei. Mam na myśli zwykłe przyziemne czynności szarego dnia. Oczywiście można mieć wielkie marzenia, niedościgłe cele, droga do nich to zwykle też małe, przyziemne kroki. Takie codzienne dreptanie, męczące i absorbujące, jest świetnym sposobem na utrzymanie się przy życiu.

Mówi się często, że ludzie, którzy przechodzą na emeryturę tracą sens życia, zaczynają chorować i szybko od nas odchodzą. Potwór bezsensu dotyka ich swoimi zimnymi łapami i zatruwa ich od samego rdzenia. Człowiek potrzebuje aktywności jak kania dżdżu. Ruchu - tak, sensu - tak, miłości - tak, bezpieczeństwa - tak, pieniędzy, schronienia, jedzenia, wody powietrza, wszystko - tak. Ale przede wszystkim potrzebuje: wstawać rano z łóżka w celu przeżycia dnia wypełnionego treścią, która nie zawsze go cieszy, nie zawsze jest na rękę, często jest męcząca, ale napędza śrubę życia.

Jestem zwolenniczką poglądu, że wygoda jest dla człowieka niszcząca. Fizycznie, psychicznie, życiowo. Oczywiście wielkie męki są równie lub bardziej niszczące, człowiek jednak musi w swoim świecie napotykać pewien opór, nieść pewien ciężar, bo te czynniki go kształtują, wzmacniają i stanowią wyzwanie, które pobudza mózg i ciało. Życie trzeba wyrzeźbić w marmurze, a nie odrysować sprayem od szablonu. 

Niewygody, nuda, zmęczenie i znużenie, złe nastroje, stres, wszystko to jest po prostu częścią życia. Naszym zadaniem jest uczynić nasze życie znośniejszym, pielęgnując w sobie zdolność tworzenia, zachwytu, budowania i radości. Ludziom nigdy nie żyło się łatwo. Dlaczego teraz chcemy, by wszystko spadało nam z nieba? To niepoważne. I zupełnie nierealne. Nie ucieknę od siebie. Mogę się ze sobą oswoić i umilać sobie czas używając fantazji i tego czegoś, co dawniej zwało się życiem wewnętrznym. Chcę pielęgnować to życie wewnętrzne. W chwilach trudnych i strasznych - tylko ja sama mogę przyjść sobie z pomocą. A im jestem bogatsza wewnętrznie, im silniejsza, im mądrzejsza - tym bardziej mogę na siebie liczyć. Nie pozostanę tu długo. Ale dopóki tu jestem, jestem sobą sama ze sobą. Niech będzie zabawa i tan!



czwartek, 14 lipca 2016

Luz...


Jestem osobą niezwykle nerwową, lękliwą, marudną, ze skłonnością do zamartwiania się sprawami, które nie istnieją albo na które nie mam wpływu. Do tego stopnia, że te cechy mojego usposobienia naprawdę utrudniają i psują mi życie. Zadręczam samą siebie, spinam się, kurczowo próbuję się trzymać planów, przekonań, ludzi, rzeczy, przyzwyczajeń, które chwilowo dają mi poczucie bezpieczeństwa. Czasem aż brak mi tchu, blokuję się do tego stopnia, że ruch w którąkolwiek stronę staje się niemożliwy. Jest to tyle męczące, co nieświadome. Mimo, że na powierzchni staram się dbać o siebie, nie napinać, być dla siebie łagodną, wewnętrznie łapię samą siebie kurczowo za gardło i podduszam.

Zastanawiałam się ostatnio, jak to zmienić. Jak można zyskać dystans do spraw, na które nie ma się wpływu? Jak można podchodzić do samej siebie z humorem? Jak spojrzeć na siebie w krzywym zwierciadle? Jak wyluzować, jak się wyciszyć?

Życie nie jest zadaniem. Nie wszystko jest drogą pod górę, nie we wszystkim trzeba być dobrym, nie wszystko musi się udać, nie zawsze musi być dobrze, negatywna strona życia ISTNIEJE.

Jedyną drogą z tego kleszczowego uścisku wydaje mi się nauczenie się z powrotem dziecięcego zaufania do tego, co mówi ciało, do tego, co w głębi serca wydaje się prawdziwe. Oczywiście jest tyle nabytych nakładek na naszą świadomość, że odzyskanie takiego dziewictwa, dokopanie się do samej siebie jest niezwykle kłopotliwe. Dlatego właściwą drogą wydaje mi się droga przyjemności, radości i odpoczynku. Jak to jest że w niedzielny poranek, po luźnej sobocie i po dobrze przespanej nocy budzę się w dobrym humorze i 15 lat młodsza? Dlaczego lubię wtedy samą siebie? Dlaczego jestem radosna? Bo odzyskuję w jakimś stopniu siebie. Strząsam brud świata i jestem sama, młodsza i lżejsza. Stan idealny.

Oczywiście w stresie i pośpiechu dnia codziennego trudno o taki stan. Zamieszanie spraw miesza mi w głowie. Głębokie wdechy nie pomagają. Poczucie humoru zawodzi. Co robić? Próbuję wsłuchiwać się w siebie. Rozpieszczać, w miarę możliwości odpocząć. Przekonuję się, że jest ok. I wierzę, że luz przyjdzie, kiedyś. Że dusiołek zejdzie z piersi...

Tak naprawdę nie wiem tego. Poszukuję. Może filozofia polega nie na strzęsieniu dusiołka, ale na zaprzyjaźnieniu się z nim. Na skupieniu na czymś innym. Niech on sobie będzie, ja zajmę się sobą i swoimi sprawami...Jakże chcę tak umieć....

czwartek, 7 lipca 2016

Banały

Większość refleksji jest banalna jak kasza manna. Nasze myśli są nieoryginalne, wtórne, płaskie, nudne, powszednie i czasem tak ciche i mdłe, że nawet ich nie zauważamy. W dobie zalewu informacji: obrazkowej, słownej, filmowej, na różne tematy, w różnej stylistyce, w różnych językach, kolorach, jesteśmy skazani na przeciętność. Wszystko już było, nie ma sensu silić się na oryginalność. Tym bardziej, że proza życia jest szara i przeciętna, i prawdy życiowe są szare, i przyziemne. Myślę nad tym, że przejadła mi się oryginalność. Oryginalność w sztuce, w mediach społecznościowych, w reklamie, w modzie. Kojarzy mi się z desperacją, próby bycia oryginalnym wypadają żałośnie. Głowa mnie boli od medialnego gwaru, ambitnego szumu opinii, punktów widzenia i wytworów ludzkiej kreacji.

A jednak w tym szumie uczestniczę. Człowiek, przynajmniej ja, ma potrzebę "przemówienia własnym głosem", wyrażenia swojej opinii, zostawienia śladu po sobie. Może więc warto mówić to, co w danym punkcie naszego życia jest dla nas ważne, co się nam nasuwa, co nas drażni, co cieszy, co posiada jakąś choćby kiepską wartość. Bez ambicji, bez chęci wybicia się, przebicia się ze swoją narracją. Dla własnej ekspresji, po to, by sformułować swoje niewyraźne myśli, by ubrać w słowa, obraz, dźwięk, kształt swoje buzujące uczucia. Na pewno moja pisanina ma dla mnie wartość - mogę wrócić do siebie sprzed miesiąca, sprzed roku i zobaczyć, gdzie byłam wtedy, gdzie jestem teraz. Snuję swoją opowieść: czy to na blogu, czy rozmawiając z innymi, czy pisząc wiersze, czy snując przemyślenia, plany - dla siebie, nie dla innych. By odpowiedzieć sobie na odwieczne pytania: kim jestem? skąd przyszłam? dokąd zmierzam? czego chcę? po co tu jestem?

Uważam, że wszystko, co wartościowe w społeczeństwie, czy to służące innym ludziom, czy to tylko dekoracyjne, bierze się z czyjejś potrzeby, czyjejś świadomej wiary w sens własnych działań, z przeżyć, perturbacji, przemyśleń, chęci. Ta świadomość siebie, ta dojmująca chęć i pewność bierze się z refleksji, z introspekcji, ze świadomego rozwoju. Albo z wielkiej, silnej, ekspresyjnej osobowości. Bardzo potrzebuję wytchnienia od pędu codzienności, spojrzenia w głąb siebie, ciszy, swobody myśli, słów, które precyzują to, co dzieje się we mnie. Medialny szum jest inspirujący i ekscytujący, ale jest również męczący i rozpraszający. Potrzebuję skupienia, by osiagnąć jakąś mądrość, jakąś prawdę, choćby najskromniejszą. I nie musi ona być oryginalna. Ważne, by była istotna dla mnie.

To taka garść banałów, garść luźnych refleksji o refleksji. Myślenie ma przyszłość. A pisanina pomaga mi myśleć ;)

sobota, 18 czerwca 2016

Włóczęga

Włóczęga - to moje ulubiona zajęcie. Kocham łazić. Spacerować. Chodzić. Wędrować. Uprawiać nordic walking. Dzisiaj przeszliśmy z kijkami z mężem przed południem 6 kilometrów. Piękna pogoda, zapachy roślin, słońce, wiaterek i mimo, że spacer był w mieście - cudowne uczucie świeżego powietrza pieszczącego policzek i słońca dotykającego skóry. Piszę o tym, bo po tym spacerze ogarnęło mnie błogie uczucie spokoju, szczęścia, relaksu. Bardzo lubię być w ruchu. Mało rzeczy tak mnie przygnębia jak bezruch. I jest coś niezwykle uszczęśliwiającego w ruchu na świeżym powietrzu. Gdy chodzę wiem, że żyję. Zapominam o kłopotach. Myślę, zachwycam się, serce i mózg otwierają się. Nabieram wiary i nadziei. Odpoczywam.

Przypominają mi się latem czasy dzieciństwa, wakacji, gdy całe dnie spędzaliśmy na dworze biegając, jeżdżąc na rowerach, bawiąc się, awanturując, grając w gumę i w hacele. Dni były długie, wonne, niekończące się. Podwórko było całym światem, każdy krzaczek miał swoje tajemnice, każdy zakątek był polem dla zabaw i wyobraźni. Nie tęsknię do tamtych czasów. Nie tęsknię do dzieciństwa. Nie jestem już tamtą tłuściutką dziewczynką. Lata zmieniły mój świat, zmieniły mnie psychicznie, fizycznie i emocjonalnie. Nic z tamtego świata nie zostało. Jest on jak miraż marzenia sennego. A jednak jest częścią mnie.

Lato pozostało dla mnie magiczne. Z całą wybujałą gamą roślin, owadów i ptasiego świergotu. Z wycieczkami do lasu. Jest coś z przygody, z tajemnicy w tym letnim świecie. Zima jest cicha i martwa, lato bzyczy tysiącem szelestów i zachęca do poszukiwania siebie w najdziwniejszych miejscach. Wędrówka przez ten letni świat to dla mnie olbrzymia przyjemność. Czuję się częścią świata, częścią przyrody, czuję się w drodze - na swoim miejscu. Nie chcę przegapić ani chwili  z tej magicznej pory roku. Chcę czerpać garściami z letniej szkatuły cudów. To nic, ze praca. To nic, że obowiązki. Ile będę mogła, tyle zażyję słońca, powietrza, ruchu, radości. Oby lato zawsze trwało. Oby zawsze być w drodze. Kijki w dłoń, idziemy ku jesieni...


niedziela, 12 czerwca 2016

Miara umiaru

pragnę tyle rzeczy
potrzebuję niewiele
pożądliwość męczy
na duszy i na ciele
oddechu chcę, spokoju
odpoczynku, nie znoju
mniej raczej niż więcej
więcej szczęścia
mniej pieniędzy

Zmagam się wciąż ze swoją własną pożądliwością. Zachłanność to najbardziej nielubiana cecha, jaką u siebie obserwuję. A z drugiej strony - zawsze podobała mi się idea złotego środka, idealnej miary. Przyjemności są potrzebne. Są miłe. Są przyjemne. Jednak w nadmiarze są męczące, nużące, mdlące i niszczące. Gdzie szukać miary, która powie mi, że mam już dość? Mi podoba się idea niedosytu. I nie chodzi mi tylko o ciastka i wino. Odmówienie sobie tej tak bardzo potrzebnej, pożądanej pary butów, czy kolczyków - odmówienie sobie, które będzie dla mnie nieco trudne. To jest miara umiaru.

Nie wierzę w ascezę, umartwianie się. Rozpuszczanie się jednak jak nieznośnego bachora tłumi refleksję, radość z drobiazgów, zmysły. Cieszyć się życiem najlepiej można z lekkim ciałem, umysłem i sumieniem. Taplanie się w dobrobycie dla nieco choć świadomego człowieka powinno być wątpliwą przyjemnością. W końcu świat zmaga się z niezmierną biedą i niezmiernym nieszczęściem - dlaczego myśleć tylko o sobie, gdy można by pomóc? Oczywiście każdemu należy się adekwatna zapłata za pracę, za talent, za wkład w ogólny dobrobyt. Jednak czy chcę poświęcić się pogoni za dobrami doczesnymi? I gdzie jest granica dobrego, dostatniego życia i nadmiaru?

Chłonięcie, zachłanność - zawsze kojarzyło mi się to z wsysającą pustką. Im smutniejsze, czarniejsze moje serce, tym bardziej zachłanna się staję. Szukam lekarstwa na tę pustkę i nie zawsze je znajduję. Zapychanie się jednak dobrami materialnymi nie wydaje mi się odpowiedzią. Tworzenie czegoś, miłość, zachwyt, pokój. Próbuję tych odpowiedzi, gdy źle mi z samą sobą. Wymaga to walki z zachłannym, wewnętrznym bachorem, który chciałby sprawę załatwić nową bluzką albo piwem. Chcę zwolnić, oddychać, słyszeć dźwięki, czuć zapachy, spojrzeć w niebo. I zrobić coś produktywnego. Albo powiedzieć komuś coś miłego.

Ciężko mi w walce z własną małością. Denerwuję sama siebie, naprawdę czasem sama siebie nie znoszę. irytuje mnie moja małostkowość, wyprowadza z równowagi lenistwo, wkurza łakomstwo. Próbuję wykazać się wobec samej siebie cierpliwością wychowawczą, jakbym miała do czynienia z niesfornym podopiecznym. I chcę myśleć, że kiedyś osiągnę równowagę. Oby :)

czwartek, 9 czerwca 2016

Piękny dom, w którym...

Refleksje - są odbiciem: myśli, wrażeń, uczuć, przemyśleń. Temu będzie poświęcony ten blog. Refleksjom. O poezji. O książkach. O sztuce. O uczuciach. O wrażeniach. O przeżyciach. O poglądach. Nie spodziewajcie się jednak żadnej spójności po moich refleksjach. Jak moje wnętrze, tak ten blog będzie kalejdoskopem rzeczy najróżniejszych. Chcę o swojej psychice myśleć jak o pięknym domu. Pięknym, bo z natury jestem radosna, a w życiu szczęśliwa. Jednak w tym domu czasem straszy. Albo hula wiatr. Albo latają przyjazne duchy. Albo rozlega się śmiech. Czasem drwiący, innym razem swojski.

Refleksja jest także odbiciem wnętrza. Takim zbiorem odbić mojego wnętrza planuję uczynić ten blog. Piszę go głównie dla siebie. By za rok, dwa, trzy wrócić do zapisów dzisiejszych i sprawdzić, czy to jeszcze ja. Poza tym pisanie i wyrzucanie z siebie przemyśleń w otchłań sieci ma dla mnie jakieś oczyszczające działanie. Nie wiem, czy ktoś te posty przeczyta. Ja je napiszę i wrzucę w sieć jak list w butelce w fale oceanu - może gdzieś do kogoś coś kiedyś dotrze. A może nie. Sieć jest jak ocean. Wielka, mętna i żarłoczna, pochłania wszystko, ale i służy rozrywce beztroskich turystów. Są także rozbitkowie sieci. Takim rozbitkiem jestem i ja. Po co tu jestem? Czy ktoś mnie słyszy? Czy ktoś mnie widzi? Jedyne, co mi pozostaje - samotna wiadomość w butelce. Ten blog.

Odległy czytelniku, jeśli to kiedyś odczytasz wiedz, że gdzieś tam, po drugiej stronie sieci, spokojna kobieta siedzi przy klawiaturze komputera i wysyła swoje myśli w otchłań. Hop! Poszło! Nie ma odwrotu...