Czym jest miłość nie wie nikt. Można się zakochać, można ofiarować człowiekowi swoją troskę, zaufanie, zainteresowanie, zaangażowanie, ciepło, czułość, ale koniec końców nic z tych rzeczy nie jest przecież miłością. Związki dwojga ludzi najczęściej są efektem wielu kompromisów - jednej lub obu stron - i dostosowania do siebie nawzajem. Ludzie się do siebie przywiązują i uzależniają się od siebie - im bardziej skrzywieni jako jednostki, tym bardziej.
Zastanawiam się, czy istnieją relacje romantyczne, które w stu procentach nie są współuzależnieniem? Czy są tak anielscy ludzie - dojrzali, świadomi, intencjonalni - którzy są w stanie w parze nie kompensować sobie wzajemnie jakichś tam niedoborów, jakichś tam ułomności? I czy jeśli decyduje się człowiek obdarzyć drugą istotę romantycznym zaangażowaniem - czy może nie oddać jej dużej części siebie i swojego życia? Na tyle dużej, że od tej pory staje się bez tej drugiej strony niekompletny? Że trudno żyć bez siebie? Że rozstanie to odbudowa ruiny i wylizywanie ran?
Nie wiem, gdzie przebiega granica między miłością a współuzależnieniem. Gdzie jest linia pomiędzy manipulacją a dawaniem i braniem. Jaka jest różnica między niezależnością a partnerstwem. I tego nie wie nikt. Z miłością jest jak z Bogiem. Uwierzysz albo nie. Zaufasz albo nie. Nie da się na chłodno oddać swojej duszy i serca. Wszystko toczy się w sposób naturalny - ku końcowi lub do happy endu. Ale nie mamy na to wpływu.


