Człowiek gdy jest sam ze sobą, funkcjonuje w różnych rolach. Jest planującym, wykonującym i rozliczającym. Dysponuje dyscypliną i zaangażowaniem, ale także jest leniwy i nie dowozi. Ja za często nie dowożę. Uginam się pod swoją własną dyscypliną, którą probuję przeforsować. Między potrzebą zaufania do siebie, a poczuciem winy z nie wywiązywania się z obowiązków - rodzi się frustracja.
Jestem w procesie odzyskiwania siebie, swoich celów, procedur, nawyków i zdrowia. Lęk przed porażką miesza się z poczuciem, że jedynie systematyczne wykonywanie wyznaczonych zadań może przybliżyć mnie do spójności charakteru.
Boję się siebie. Słabości. Uległości. Zaniechania. Jedyne, co mam w swoim przyborniku to kalendarz i zrozumienie, że liczy się tylko codzienny grind.
Jednocześnie trzeba mi miłosierdzia dla słabości. Tylko nie za dużo. Bo zbyt łaskawy ekonom nie jest w stanie utrzymać zdrowo funkcjonującego gospodarstwa.
Każdy mój krok do zaufania samej sobie przeraża mnie, bo tego zaufania nie mam. To jak wchodzenie po stromym zboczu kurczowo trzymając się podłoża i nie patrząc do tyłu.
Dlaczego podchodzę do siebie tak dramatycznie? Bo czuję, że mnie nie ma. Czuję, że strach mnie pożarł, a zwątpienie we własny potencjał przygniotło nie tylko mnie, ale moje marzenia, plany, wyobraźnię i poczuicie jakiejkolwiek wartości. Muszę systematycznie odzyskiwać siebie - kawałek po kawałku. Bo mnie nie ma. Pożarł mnie potwór, któremu muszę teraz wyrwać z żołądka swoje ciało i duszę. Kawałek po kawałku.
Potwór jest realny, a ja jestem tylko człowiekiem. Więc idę pod tę górę, nie patrzę za siebie i nie myślę o potworze inaczej, jak o widmie tego, czego już nie ma.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz